Dzisiaj jest 21 maja 2025 r.
Chcę dodać własny artykuł
Reklama

Tragedia podczas marszu śmierci: strzał w głowę z broni palnej

KL Stutthof był najdłużej działającym niemieckim obozem koncentracyjnym na terenie Polski. 9 maja 1945 roku, ostatnia grupa składająca się z 150 więźniów została uwolniona przez żołnierzy Armii Czerwonej. W sumie przez obozowe bramy przeszło około 110 tysięcy ludzi z 28 różnych krajów, z czego 65 tysięcy nie wróciło do życia. Jednym z najbardziej przerażających epizodów w historii tego pomorskiego miejsca była zrealizowana zimą ewakuacja, znana jako marsz śmierci.

W obliczu nadciągającego frontu, niemieckie władze zdecydowały o ewakuacji więźniów. 25 stycznia 1945 roku, gdy Sowieci zbliżali się do Elbląga i Malborka, oboz opuściła pierwsza grupa. W sumie marsz śmierci obejmował 33 tysiące ludzi – 11 tysięcy z obozu głównego oraz 22 tysiące z podobozów. To był zaledwie początek mrocznej wędrówki przez Żuławy i Kaszuby, pełnej cierpienia i heroizmu. Szacuje się, że w wyniku wycieńczenia, głodu, ogromnego zimna i okrucieństwa strażników zmarło 17 tysięcy osób.

Pierwsze godziny ewakuacji

Jak przebiegały pierwsze chwile marszu? Więźniowie otrzymali prowiant na dwa dni, składający się z pół chleba i pół kostki margaryny, które wygłodniali zjedli na raz. Ubiór, który mieli na sobie, nie nadawał się do zimowych warunków; szli w drewniakach, pasiakach, czasem owinięci kocami, z wymalowanymi krzyżami na plecach, które miały ich odróżniać od mieszkańców. Szczególnie dramatycznie opisał to jeden z więźniów:

Rzeczywistość okazała się znacznie gorsza niż przewidywania, a bez wsparcia mieszkańców okolicznych miejscowości liczba ofiar byłaby znacznie wyższa. Na rozkaz „wszystkie próby ucieczki lub buntu były tłumione w sposób bezwzględny, z użyciem broni”. Celem ewakuacji był Lębork, oddalony o 140 kilometrów. Marsz pierwotnie miał trwać siedem dni, jednak w surowych warunkach mrozu tempo okazało się nie do utrzymania. W rzeczywistości trwał prawie dwa razy dłużej, a każdy dzień przynosił kolejne ofiary.

Historia obozu

Oboz koncentracyjny Stutthof został założony 2 września 1939 roku, zaledwie dzień po rozpoczęciu wojny przez Niemców. Powstał na terenach rekreacyjnych dawnego Młodzieżowego Leśnego Ośrodka Wychowawczego w Sztutowie. Zlokalizowany u nasady Mierzei Wiślanej, 35 kilometrów od Gdańska, początkowo był miejscem przetrzymywania polskiej inteligencji oraz działaczy społecznych z Gdańska i Pomorza. Jego celem była eksterminacja polskich elit i złamanie oporu wobec okupanta.

W pierwszym transporcie przywieziono 150 osób – duchownych, nauczycieli oraz działaczy z różnych organizacji i partii. Obóz powstał z inspiracji Alberta Forstera, lokalnego lidera, który zamierzał „nauczyć Polaków, kto tu rządzi”. Zbrodnie, które miały miejsce w Stutthofie, są jednymi z najgorszych w historii. Wśród ofiar byli renomowani duchowni, tacy jak Franciszek Rogaczewski, który został uznany za błogosławionego przez Kościół katolicki w 1999 roku.

Prawdziwy dramat

W styczniu 1942 roku oboz został włączony do struktur państwowych w ramach Inspektoratu Obozów Koncentracyjnych. Przez kolejne lata rozbudowano go, tworząc ponad 40 podobozów na Pomorzu i w Prusach Wschodnich. Latem 1944 roku Stutthof stał się częścią operacji związanej z „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”. Z szacowanych 50 tysięcy więzionych tam Żydów, około 27 tysięcy przegrało walkę o życie.

Na apelach często powtarzano, że „jedyna droga do wolności prowadzi przez krematorium”. Sytuacja uległa jednak zmianie. W miarę jak trwał marsz śmierci, coraz więcej mieszkańców Pomorza zaczęło pomagać więźniom. Dzielili się jedzeniem, prawili o ucieczkach, a niektórzy nawet narażali swoje życie, by zapewnić schronienie zbiegom. Jak opowiadał jeden z więźniów, Krzysztof Dunin-Wąsowicz: „Gdy w końcu przyszła pomoc, było już za późno dla wielu z nas”.

Wstrząsające relacje

Wiele dramatycznych historii opowiedział Tomasz Słomczyński w swojej książce „Kaszëbë”, w której opisuje, jak mieszkańcy Pomieczyna angażowali się w pomoc uciekinierom. Monika Szwertfeger, odznaczona tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, pomogła uratować żydowską dziewczynę z marszu. Również Bronisława Kwidzińska była świadkiem brutalnych mordów dokonanych na więźniach. Jej wspomnienia pokazują, jak blisko były tragedie, które odbiły piętno na społeczności lokalnej.

W szczególnej sytuacji znajdowali się Żydzi, którzy byli celem bezwzględnych działań. „Mój brat chował chleb gdzie tylko mógł, by podzielić się z innymi, ale niestety został brutalnie zaatakowany przez Niemców” — opowiadał jeden z ocalałych.

Ewakuacje morskie

Tragedie dotknęły również uczestników ewakuacji morskiej, organizowanej w marcu i kwietniu 1945 roku. Z pięciu tysięcy osób, które brały w niej udział, przetrwała tylko połowa. Wolność, która przyszła zbyt późno, stawała się dla wielu koszmarem. Po wojnie wielu ocalonych umierało w niemieckich szpitalach lub na terytorium Danii i Szwecji.

Jednym z ostatnich dramatów miało miejsce 3 maja 1945 roku, kiedy więźniowie z gdyńskiego podobozu KL Stutthof zostali umieszczeni na statkach w Zatoce Lubeckiej. SS odmówiła wywieszenia białej flagi i poddania się, co skutkowało bombardowaniem przez Brytyjczyków. Z 9400 więźniów życia straciło 7000. Ostatecznie, wiele ofiar tej niewyobrażalnej tragedii miało swój cichy głos w historii, która nie powinna być zapomniana.

Przykłady heroizmu i okrucieństwa z czasów II wojny światowej są nadal aktualne w naszej pamięci. To świadectwo przetrwania i odwagi, które przypomina o konieczności działania na rzecz pokoju i ludzkich praw w obliczu wszelkich zagrożeń.

O autorze:

Remigiusz Buczek

Piszę tu i tam, a bardziej tu. Zainteresowania to sport, polityka, nowe technologie.
Już dziś dołącz do naszej społeczności i polub naszą stroną na Facebooku!
Polub na
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments

Przeczytaj również:

Artykuły minuta po minucie