Dzisiaj jest 22 listopada 2024 r.
Chcę dodać własny artykuł

Pomoc kolczastym pacjentom od 14 lat. Historia niezłomnej pasji i zaangażowania

Mała, urokliwa wieś Skierdy, położona tuż pod Warszawą, skrywa w sobie tajemniczy ośrodek, w którym codziennie toczy się walka o życie kilkudziesięciu pacjentów. Na pierwszy rzut oka nie ma w nim nic, co mogłoby zdradzać jego prawdziwą naturę. Mieszkańcy kliniki starają się być jak najmniej zauważalni, a ich wygląd często przywodzi na myśl kolczaste muszki. Przez ostatnie 14 lat Jeżurkowo z powodzeniem pomagało tysiącom jeży oraz innym małym zwierzętom.

WIDOK ZA FURTKĄ

Po skręcie w boczną drogę napotykam ogrodzone posesje pełne zwykłych jednorodzinnych domów, które można spotkać na obrzeżach większych miejscowości. Nazwę ośrodka można łatwo przeoczyć, ponieważ niewielka tabliczka skrywa się pod bluszczem.

Nie ma dzwonka, więc pukanie w drewnianą furtkę wydaje się jedynym rozwiązaniem. — Proszę przejść od drugiej strony — słyszę głos i ruszam w wskazanym kierunku.

NIERUCHOME PACJENTY

Pacjenci starają się uniknąć kontaktu. Kiedy próbuję zagadnąć jednego z nich, zdecydowanie daje mi do zrozumienia, że nie chce zbliżać się za blisko. Nie jest przyzwyczajony do ludzi. Wkraś, bo tak nazywa się ten jeż, jest tu tylko na chwilę, by nabrać sił do powrotu w dziką przyrodę.

Przeważającą grupę rekonwalescentów stanowią jeże. W szczycie sezonu ich liczba wzrasta nawet do 150, co dla opiekunów oznacza pracę przez 12 do 14 godzin dziennie.

— We dwóch ledwo dajemy sobie radę — przyznaje Oktawian Szwed, który razem z żoną Małgorzatą prowadzi ośrodek. — Zmieniamy się w biegu. Kiedy ona kładzie się spać o czwartej czy piątej, ja wstaję i przejmuję obowiązki — dodaje.

SKROMNE WARUNKI

Sercem ośrodka jest szpital urządzony w przydomowym garażu. — Dysponujemy zaledwie 30-40 m². W sezonie większość przestrzeni zajmują klatki i transportery. Często trudno się tam poruszać, nawet dwie osoby mogą sobie przeszkadzać — zauważa założyciel Jeżurkowa.

Rozwiązaniem mogliby stanowić wolontariusze, lecz w tej sytuacji to się po prostu nie sprawdza. — Nie mamy wystarczająco dużo przestrzeni, a wolontariusze przychodzą, gdy mają czas, a nie wtedy, kiedy potrzebujemy pomocy. Poza tym, z braku lepszych słów, sprzątanie pochłania 80% czasu. Kiedy ktoś tu przyjdzie raz, rzadko wraca — podkreśla mój rozmówca.

IMIONA ZWIERZAKÓW

Imiona podopiecznych Jeżurkowa nierzadko pochodzą od miejsc, w których zostały znalezione. Na przykład samca wydry o imieniu Wkraś znaleziono w okolicy dopływu Narwi.

Młody osobnik nieufnie prycha na widok nieznajomego. Staram się go nie stresować i szybko się wycofuję. Każdy mój ruch jest śledzony wzrokiem z uwagą. Wkrótce wychodzę z woliery, a Wkraś zaczyna snuć się pod taboretem.

WYSOKA AKTYWNOŚĆ WIĘCÓR

Wiewiórki pozwalają się do siebie zbliżyć bardziej. Rude gryzonie chwyta się siatki, wnikliwie skanując otoczenie. Prawie cały czas są w ruchu, zatrzymując się jedynie na moment, by coś przekąsić.

Dla Oktawiana i Małgorzaty Szwedów wszystko rozpoczęło się w 2010 roku. — Już na studiach mieliśmy ochotę zajmować się dzikimi zwierzętami. Początkowo robiło się to z własnych oszczędności, myśleliśmy, że to tylko hobby — wspomina Oktawian.

PRACE REHABILITACYJNE

— Naszym pierwszym zadaniem było odchudzenie jeża, a właściwie jeżycy. Koleżanka zabrała ją na zimę, samica mieszkała u niej w pudle po telewizorze. Była dwa razy większa, niż być powinna, więc nie przetrwałaby na wolności. To tak, jakby dać dwustu kilowym mężczyźnie, który całe życie spędził przed telewizorem, broń i kazać mu polować — mówi Oktawian.

Kuracja przyniosła efekty, ale jeży zaczęło nagle przybywać. — Musieliśmy założyć ośrodek. Na początku korzystaliśmy z informacji z internetu, ale okazało się, że niezbędna jest fachowa pomoc medyczna. W końcu znaleźliśmy dwie przyjazne lecznice. W pierwszych latach wszystko robiliśmy razem z nimi.

WIELE WYZWAN

Pan Oktawian zwraca uwagę, że sytuacja szybko zaczęła się wymykać spod kontroli. — Jeży, których miało być kilkadziesiąt w ciągu roku, nagle zrobiło się kilkaset. Założyliśmy fundację. To małe, ale badania USG lub rentgen i masa karmy generują olbrzymie koszty. Dzikie zwierzęta nie płacą bowiem za leczenie — dodaje.

Założyciel Jeżurkowa wyjaśnia, że lista schorzeń małych zwierząt jest wąska, ale w miastach czeka na nie wiele zagrożeń. — W przypadku jeży i ruchu ulicznego doskonale wypracowana przez miliony lat strategia zwijania się w kulkę nie przynosi efektów — diagnozuje.

OSTRZEŻENIA

Osobną grupę pacjentów stanowią ranne osobniki. Według pana Oktawiana zdecydowana większość urazów powstaje w wyniku ataków psów. — Sporo utyka także w ogrodzeniach czy zbiornikach wodnych. Idealnie byłoby, gdyby otwory w ogrodach były zaprojektowane tak, aby dzikie zwierzęta mogły w nocy swobodnie się z nich wydostać — podkreśla.

— Niestety niewiedza oraz brak empatii są również problemem. Dlatego odradzamy budowanie domków dla jeży, jak zrobiła to warszawska dzielnica Ursynów. Zawsze znajdzie się ktoś, kto może je zniszczyć lub wytrzepać z nich jeże. Dla zwierząt może być to zabójcze. Ten gatunek przetrwał 15 milionów lat i nigdy nie potrzebował takich miejsc — podkreśla mój rozmówca.

Zagrożeniem dla jeży są także chemikalia stosowane w ogrodach, jak trutki na ślimaki czy inne gryzonie. — To silna trucizna, niebezpieczna także dla dzieci czy psów. Spotkaliśmy się z kilkoma takimi przypadkami. Nie ma na to antidotum — zaznacza pan Oktawian, przypominając także, że znalezione zwierzęta nie powinny być na siłę przenoszone do lasu, bo tam mogą napotykać inne, nieznane niebezpieczeństwa.

SYGNAŁY POMOCY

Jak jednak rozpoznać, czy dzikie zwierzę potrzebuje pomocy? — Gdy wygląda lub zachowuje się nienaturalnie. Np. gdy ma rany, jest wychudzone, pokryte niepokojącym nalotem, a jego futro lub kolce są sklejone i brudne. Warto zwrócić uwagę na oczy — powinny być otwarte i jasne — wyjaśnia mój rozmówca.

— W przypadku jeży idealnym sygnałem jest ich pojawienie się w ciągu dnia. Te zwierzęta są aktywne od zmroku aż do samego poranka — dodaje pan Oktawian.

Jeż powinien próbować zwinąć się w kulkę na nasz widok. Jeśli tego nie robi, możemy mieć do czynienia z poważnym problemem. Oznaką kłopotów są też uniki much, które krążą nad zwierzęciem. — Z drugiej strony, jeżeli jeż przemieszcza się po trawniku w nocy w mieście, nie należy go stamtąd zabierać. Przeniesienie samicy wiąże się z ryzykiem utraty młodych, które zostały w gnieździe lęgowym — ostrzega.

Pora roku również ma znaczenie. Zmienność klimatyczna sprawia, że jeże coraz później zapadają w hibernację, czasem dopiero w listopadzie lub grudniu. Gdy jednak zobaczymy jeża w grudniu lub lutym, to znak, że coś złego się dzieje i jego życie może być zagrożone. W takim przypadku nie powinniśmy zostawiać go samemu sobie, bo bez pomocy nie przeżyje — apeluje pan Oktawian.

Zawsze należy zwrócić się do najbliższego ośrodka rehabilitacji dzikich zwierząt, który udzieli pomocy i porady.

FACHOWA POMOC

Osoby, które natrafiają na dzikie zwierzęta w potrzebie, mogą liczyć w Jeżurkowie na fachowe porady. W sezonie liczba telefonów w ciągu dnia wynosi nawet 20-30. — Staramy się mówić, pomagamy kierować do różnych ośrodków — mówi mój rozmówca.

Umiejętności państwa Szwedów zostały docenione nie tylko lokalnie, ale w całej Polsce. — Czasem dzwonią do nas weterynarze z różnych zakątków kraju, prosząc o radę. Choć nie jesteśmy lekarzami weterynarii, uratowaliśmy kilka tysięcy zwierząt, posiadamy ogromne doświadczenie — przypomina pan Oktawian z dumą.

NIETYPOWE ZGŁOSZENIA

Nie brak też nietypowych zgłoszeń. — Raz zadzwonił mężczyzna z prośbą o wiewiórkę, jakby to była zabawka. Inny dzwonił, by zgłosić, że w jego ogrodzie siedzi ranny jeż. Podałem mu adres ośrodka, który znajduje się pół godziny drogi od niego. Niestety, nie chciał zawieźć zwierzęcia, oczekiwał, że przyjadę po nie sam — opisuje pan Oktawian.

Choć małżeństwo Szwedów skupia się głównie na jeżach, nie odmawiają również pomocy innym gatunkom. — Dzik czy sarna w naszych warunkach to już za dużo. Jednak pomagamy m.in. wiewiórkom, zającom czy bobrom, chociaż borykamy się tu z brakiem miejsca — wyjaśnia pan Oktawian.

— Mieliśmy nawet dzwonienie z gminy oddalonej o 120 km, czy przyjmiemy rannego nietoperza, bo żaden inny ośrodek nie chciał. Oczywiście zgodziliśmy się — mówi, pokazując, jak istotna jest ich misja.

— Otrzymujemy zwierzęta nawet z dalszych rejonów. Ludzie przyjeżdżają z Kielc, Częstochowy, Lublina. W niedziele wieczorem mało który ośrodek jest czynny. W lecie zdarza się, że klienci przywożą zwierzęta z Mazur czy z Władysławowa — relacjonuje Oktawian.

PROBLEMY W DIAGNOZIE

Pan Oktawian dodaje, że mimo powtarzającej się rutyny ich praca wcale nie jest monotonna. — Czasem od razu wiadomo, co dolega dzikiemu pacjentowi, ale zdarza się, że przychodzą zagwozdki — mówi, przypominając historię o jeżu z Mazur.

— Pani, która go przywiozła, tak się do niego przywiązała, że nie była w stanie go uwolnić. Chociaż był chory, nikt nie potrafił określić, co mu dolega. Okazało się, że miał nowotwór płuc, którego nie dało się wykryć na prześwietleniu — wyjaśnia z żalem.

Według pana Oktawiana stosunkowo łatwo ratuje się nowo narodzone młode jeże czy wiewiórki. Najtrudniej jednak jest z zającami. — Mają bardzo niską tolerancję na stres. Niekiedy wydaje się, że wszystko jest w porządku, a za pół godziny zajączek umiera. Nikt nie wie, dlaczego — mówi, podkreślając trudności, z jakimi się borykają.

W przypadku rannych zwierząt sytuacja bywa na ogół bardziej skomplikowana. — Ludzie często wpadają w pułapkę internetowych „mądrości”, twierdząc, że należy je dogrzewać. Jeśli rany zostały zainfekowane larwami much, intensyfikuje to problem — krytykuje występujące w sieci mity pan Oktawian.

— Najtrudniejsze są choroby wewnętrzne, ponieważ trudno jest je zdiagnozować. Jednak w sytuacjach kryzysowych USG często daje szybką diagnozę. Zdarza się, że to nowotwory, a takich schorzeń u dzikich zwierząt się nie leczy.

ZDROWIE PRZED WOLNOŚCIĄ

Pacjenci, których stan ulega poprawie, przed wyjściem do natury trafiają do zagrody zewnętrznej. Jednak czasem wiadomo, że niektóre z zwierząt nie poradzą sobie na wolności. W takich przypadkach starają się znaleźć miejsce, w którym ktoś będzie się nimi opiekował.

Pomoc dzikim zwierzętom, choć przynosząca ogrom satysfakcji, nie jest wolna od trudności. — Nie mamy znajomych ani przyjaciół, bo nie ma czasu na kontakty. Poświęciliśmy życie osobiste. Czasem zastanawiam się, czy koszty są zbyt wysokie — przyznaje pan Oktawian.

Ponad 75% pacjentów Jeżurkowa udaje się uratować. Co tydzień, na oczach opiekunów, odchodzą też zwierzęta. Oktawian opowiada, że z czasem staje się to bardziej znośne. Następnego dnia i tak trzeba myśleć o nowych pacjentach.

— To jednak zostawia ślad w sercu i umyśle na zawsze — zamyśla mój rozmówca. Badania pokazują, że opiekunowie dzikich zwierząt często cierpią na depresję w większym stopniu niż ogół społeczeństwa.

WYGODNA PRZESTRZEŃ

Kiedy przemierzamy teren ośrodka, można dostrzec, że całość obejmuje zaledwie 1500 m². Tutaj znajduje się woliera wiewiórek, tam natomiast zagroda dla jeży. O ile pierwsze z nich są pełne energii, drugie zazwyczaj pogrążone są w głębokim śnie w ciągu dnia.

Prowadzony przez fundację Primum ośrodek rehabilitacji Jerzy dla Jeży w Kłodzku, który został zniszczony przez tragiczną powódź, zaczyna odzyskiwać siły dzięki zaangażowaniu wolontariuszy i ludzi o dobrych sercach.

Oktawian tłumaczy, że głównym źródłem finansowania są odpisy podatkowe oraz dotacje od darczyńców. — Mamy nadzieję, że fundacja rozwinie się na tyle, że będziemy mogli zatrudnić ludzi do pracy na etatach.

Mój rozmówca wskazuje na plany związane z rozbudową ośrodka w Skierdach. — Marzymy o wykupieniu sąsiedniej działki i budowie z prawdziwego zdarzenia szpitala. Wówczas weterynarze mogliby pełnić dyżury — mówi z entuzjazmem.

NAJWIĘKSZA SATYSFAKCJA

Największą nagrodą? — Przywrócenie dzikim zwierzętom wolności, zwłaszcza tym, które wcześniej udało się uratować. To uczucie nie do opisania. Niczego takiego nie da się podrobić.

Niektóre pożegnania pozostawiają jednak pustkę w sercu. — Borsuk był moim ulubieńcem, przywiązałem się do niego. Wrócił, aby się pożegnać. Podszedł i musnął nosem moje kolano, a następnie spojrzał w górę. To spojrzenie mówiło wszystko… Życie jest po to, by przeżyć takie chwile.

Już dziś dołącz do naszej społeczności i polub naszą stroną na Facebooku!
Polub na
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments

Przeczytaj również:

Artykuły minuta po minucie